Andrzej Sapkowski

Menu:

saga Nowe wydanie Sagi o Wiedźminie


sagaebooki Saga o wiedźminie ebooki po 29,99zł, Trylogia Husycka ebooki po 33,33zł

Lux perpetua

najlepsze cytaty :

Cytaty uszeregowane są według rozdziałów.

"Rozdział drugi "

"Wrocław był wyspą w oceanie wojny, oazą w pustkowiu zgliszcz i popiołów. Ziemie na południe od Wrocławia stały się wyludnionym pogorzeliskiem. Za murami Wrocławia, w czas pokoju dającymi schronienie piętnastu tysiącom ludzi, terraz poszukało azylu niemal drugie tyle. Wrocław tłoczył się, egzystował w ścisku. W atmosferze niepewności i zagrożenia. W aurze paraliżującego strachu. I powszechnego donosicielstwa.

Winę ponosili wszyscy: biskup, prałaci, inkwizycja, władze miejskie, patrycjat, rycerstwo, kupcy. Wszyscy. Ci, którym na bezpieczeństwie miasta naprawdę zależało. Ci, którzy widzieli husyckiego szpiega za każdym węgłem i ze zgrozą wspominali rok miniony: otwarte zdradą bramy Frankensteinu i Rychbachu, zdobyty podstępem zamek na Ślęży, spiski w Świdnicy, dywersję w Kłodzku. Ci, którzy liczyli, że nagonka na szpiegów wypłoszy z ukryć tych faktycznych i prawdziwych. I ci, którzy w żadnych szpiegów nie wierzyli, ale którym psychoza strachu była bardzo na rękę. Wszyscy do donosicielstwa zachęcali, potęgując strach i popłoch, sprawiając, że panika wracała rykoszetem nienawiści i prześladowań. Zdrajcy, czarownice i husyci mogli wszak kryć się wszędzie, za każdym węgłem, w każdym kącie, pod każdym przebraniem. Podejrzany był każdy: sąsiadka, bo nie pożyczyła sita, kramarz, bo wydał resztę oberżniętym skojcem, stolarz, bo paskudności gadał o proboszczu, proboszcz, bo pił, szewc, bo nie pił. Na to, by nań donieść, bezsprzecznie zasługiwał nauczyciel katedralny, magister Schilder, bo na murach kręcił się koło bombardy. Donosu wart był ponad wszelką wątpliwość rajca Scheuerlein, bo podczas mszy niedzielnej straszliwie spierdział się w kościele. Podejrzany był pisarz miejski, panicz Albrecht Strubicz, bo choć chorzał, to wyzdrowiał. Podejrzany był Hans Plichta, strażnik grodzki, bo wystarczyło na gębę spojrzeć, by zgadnąć: pijak, kurwiarz, łapownik i sprzedawczyk.

Podejrzany był żongler-joculator, bo igrce wyczyniał i szpasy, podejrzany był cieśla Kozuber, bo się z tych szpasów śmiał. Podejrzana była panna Jadwiga Banczówna, bo trefiła włosy i nosiła czerwone ciżemki. Pan Güntherode, bo używał imienia nadaremno. Podejrzenia budził był garbarz, bo śmierdział. I żebrak, bo śmierdział jeszcze gorzej. I Żyd. Bo był Żydem. A wszystko, co złe, to przecie przez Żydów.

Donosów i delacyj przybywało, koniunktura nakręcała się sama, rosnąc jak toczona śniegowa kula. Szybko doszło do tego, że najbardziej podejrzanymi stali się ci, na których nikt nie doniósł. Wiedząc o tym, niektórzy donosili więc sami na siebie. I na najbliższych krewnych.

Byłoby dziwne, gdyby w tej powodzi donosów nie znalazł się ani jeden donos na Reynevana.

Ale znalazł się. I to niejeden."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział czwarty"

"– Wam – wybuchnął Houżviczka – o co się rozchodzi? Hę?

– Ależ o was – Szarlej wciąż uśmiechał się, Samson wciąż kiwał głową. – O waszą wygodę, bracia w Chrystusie. Wracajcie, radzę, do dom. Nie mówcie tylko, że wam obowiązek nie pozwala. Od obowiązku, czyli od tego tu młodzieńca, z chęcią was wybawię. Odkupię go od was. Za trzydzieści madziarskich dukatów.

Szybkim ruchem odpiął od pasa kaletę i wywalił na stół kupkę złotych monet. Zahradil o mało się nie udławił. Pozostałym oczy niemal wyszły z orbit. Houżviczka głośno przełknął ślinę.

– Że jaaak? – zdołał wreszcie wykrztusić. – Jaaak? Czegooo? Wy tego… Wy… jego?

– Ależ jak najbardziej ja jego – Szarlej uwodzicielsko złożył usta, delikatnym ruchem przygładził włosy na skroni. – Właśnie jego chcę posiąść. Drogą kupna. Wielce mi do gustu przypadł. Uwielbiam takich wdałych chłopczyków, osobliwie blondynków… Czemuż to tak dziwnie na mnie spoglądasz, bracie? Czyżbyś miał przesądy? Czyżbyś nie był tolerancyjny?

– Sakra! – ryknął Houżviczka. – Czego wy chceta, hę? Idźta se stąd! Gdzie indziej se chłopczyków kupujcie! Tu i nijakich handlów nie będzie!

– Może więc – Samson wykrzywił się jak kretyn, smarknął, rozmazał smarki rękawem, wyjął i postawił na stół kości i kubek. – Może więc wolicie hazard? Zagramy? Obecny tu młodzieniec przeciw obecnym tu trzydziestu dukatom? Decyduje jeden rzut. Ja zaczynam.

Kości poturlały się po blacie.

– Dwa oczka i jedno oczko – odczytał wynik Samson, udając zafrasowanie. – Trzy punkty. Ajaj… Ojojoj… Chyba przegrałem, jak nic przegrałem… Ależ ja jestem głupi… Panów kolej. Proszę rzucać.

Wyszczerzony radośnie Zahradil wyciągnął rękę ku kościom, ale Houżviczka trzepnął go po palcach.

– Ostaw, twoja mać! – wrzasnął z groźną miną. – A wy, pankowie, idźta precz! Razem z waszymi dukatami! Diabeł was tu nadał! To i do diabła-że z wami!

– Nachyl się ku mnie – wycedził do niego Szarlej. – Mam ci coś rzec.

Nikt mający choć trochę oleju w głowie nie byłby usłuchał. Houżviczka usłuchał. Nachylił się. Pięść Szarleja trafiła go w szczękę i zmiotła z ławy.

W tym samym momencie Samson Miodek wyciągnął potężne ramiona, ułapił dwóch sowinieckich knechtów za czupryny i gruchnął ich głowami o blat, aż podskoczyły i posypały się naczynia. Smetiak, wykazując refleks, chwycił ze stołu lipową misę i z całej siły walnął nią olbrzyma w czoło. Misa pękła na dwoje. Samson pomrugał oczami.

– Gratuluję, dobry człowieku – powiedział. – Udało ci się mnie wkurwić.

I kropnął Smetiaka pięścią. Z druzgocącym skutkiem.

Tymczasem Szarlej pięknym sierpowym obalił pod stół Zahradila, rozdał pomiędzy usiłujących powstawać knechtów kilka tęgich kopniaków, celnie trafiając w krocza, brzuchy i szyje. Reynevan skoczył na gramolącego się z podłogi Houżviczkę, Houżviczka wyrwał się, rąbnął go łokciem prosto w zranione ucho. Reynevanowi w oczach pociemniało z bólu i wściekłości. Trzasnął Houżviczkę kułakiem, poprawił raz, drugi, trzeci. Houżviczka obmiękł z twarzą na deskach. Zahradil i pozostali dwaj knechci odpełźli za ławę, unoszonymi rękoma dawali znać, że mają dość.

Zza pieca dolatywały odgłosy uderzeń i suche stuki czaszki o ścianę. To Szarlej i Samson lali wciśniętego w kąt Smetiaka. Lany Smetiak krzyczał okropnie.

– Olaboga, pany! Nie bijta mię już! Nie bijta! Dobra, już, dobra, bierzcie młodzika, jeśli wola, oddaję go, oddaję!"


----------------------------------------------------------------

"Rozdział szósty "

"– A ów osławiony, owiany tajemnicą haszsz’isz, którym odurzał swych asasynów alHasan ibn-al-Sabbah, Starzec z Gór, w swej górskiej cytadeli Alamut? Tym samym haszsz’iszem, jak podejrzewałem, odurzają się również Czarni Jeźdźcy Grellenorta. Sporządza się go z żywicy kwiatostanów rośliny zwanej z grecka kannabis, podobnej do konopi. Jak się jednak okazuje, są dwie odmiany tego specyfiku. Jedna nosi nazwę ghandżja i jest napojem, pije się ją i wpada w euforyczny trans. Drugą, zwaną haszsz’isz, zapala się, a dym wdycha… Wiem, brzmi to nieprawdopodobnie, ale Bruno Schilling przysięgał… "


----------------------------------------------------------------

"Rozdział siódmy "

"– Święty Ireneusz – wznowił czytanie – tak o antychryście trzyma, iż na końcu świata przyjść ma, półczwarta lata królować, w Jeruzalem świątynię sobie zbudować, mocą króle opanować, święte trapić i cały Kościół Boży zburzyć. Zwać go mają z proroctwa Objawienia liczbą 666, a będą to imiona Evanthas, Lateinos, Teitan. Hipolit Męczennik kładzie wszelako owo 666 na imiona Kakos, Olicos, Alittis, Blaueros, Antemos i Genesiricos. Także imię tureckie Mahometis kładą, na które też służy 666, z liter greckich, któremi liczbę sądzą. A to jeszcze wywieść można, że jeśli od 666 odejmiem ilość ryb, jakie w Morzu Tyberiadzkim złowił Piotr, a zasię pomnożym przez liczbę żeglarzy na okręcie, którym żeglował do Italii Paweł, i podzielim przez długość arki w przybytku Bożym podług księgi Exodus, wyjdzie w języku kapadockim jako żywo „Ioannes Hus apostata”. Z tego wszystkiego pokazuje się niezmierny niewstyd heretyków, którzy owego Husa czczą. O, wy mizerni przesłańcy antychrystowi! Już w was antychryst tajemnice swoje sprawuje, gdy sakramenta i ofiary wymiatacie; gdy Boga w Trójcy i Najświętszą Panienkę bluźnicie, gdy bóstwo Synowi Bożemu, abyście je antychrystowi przypisali, odejmujecie, gdy wszystkie niezgody, zbrodnie i ohydy siejecie, gdy wszystkę prawdę wiary świętej katolickiej depczecie. Boże! Zmiłuj się nad wami.

Pisarz opuścił arkusz, zerknął trwożliwie na lico biskupa Konrada, z którego jednak wciąż trudno było coś wyczytać.

– Dobre – ocenił wreszcie biskup ku uldze skryby. – Całkiem dobre. Iście niewiele jest do poprawienia. Tam, gdzie mowa o mizernych husytach, dopisz jeszcze „O, Czesi, wy nikczemna nacjo słowiańska”. Nie, nie, lepiej „podła i nikczemna…”

– „Podła, nikczemna i pogardy godna” – poprawił Pomurnik. – Tak będzie najlepiej.

Pisarz zbladł, pobielał jak papier, który trzymał, widział bowiem to, czego nie zobaczył odwrócony plecami biskup. To mianowicie, jak siadający na parapecie ptak zamienia się w człowieka. Czarnowłosego, czarno odzianego, o jakby ptasiej fizjonomii. I wejrzeniu demona.

– Przepisz postyllę. – Szorstki rozkaz biskupa wyrwał pisarza z osłupienia i przywrócił światu. – Przepisawszy, daj do kancelarii, niechaj powielą i po kościołach rozniosą, proboszczom dla kazań. Idź."


----------------------------------------------------------------

"– Uśmiechałby – przyznał Langenreuth – gdybym był fantastą.

– Fantazje się ziszczają – uniósł się Konrad. – Mówi prorok Daniel, iż Bóg zmienia czasy i pory, utrąca królów i królów stanowi. Tedy módlmy się, by tak się stało. Daj nam Bóg nowe Cesarstwo Rzymskie, uczyń nam Zygmunta Luksemburskiego nowym Cezarem. Niechaj ziści się marzenie o Europie, o zjednoczonej Europie, którą rządzi Germania. Germania ponad wszystko! A inne narody na kolanach. Na kolanach, zhołdowane. Albo, na Szatana, wybite! W pień wycięte!

– A kacerze – kiwnął głową Langenreuth – jako psy na zewnątrz murów tej Nowej Jerozolimy. Wierę, piękna wizja. Aż żal, że realistą być życie nauczyło. Nie marzyć, lecz przewidywać, a przewidywać podług realiów. Przewiduję zatem, że nie dojdzie do Witoldowej koronacji. Nie przystanie na to Polska, nie przystanie papież. Luksemburczyk ręką machnie, inną intrygę gdzie indziej zacznie. Jagiełło w antyhusyckiej krucjacie udziału nie weźmie, Czechów wspierać nie przestanie. A Krzyżacy cicho siedzieć będą, bo wiedzą, że w przeciwnym razie mogą któregoś ranka zobaczyć husyckie wozy pod Malborkiem, Chojnicami, Tczewem i Gdańskiem.

– Gdzieście – zadrwił Konrad – taki bieg wydarzeń wyczytali? W gwiazdach?

– Nie – zaprzeczył zimno Oswald von Langenreuth. – W oczach biskupa krakowskiego, Zbigniewa Oleśnickiego. Ale zostawmy to, dość będzie o Polsce, Litwie, o całym tym dzikim wschodzie. Pomówmy o naszych, zachodnich problemach. O zbliżającym się soborze. O sprawach wiary katolickiej… Herrgott! Co się stało waszemu ptakowi? Oszalał? Omal okna nie rozbił! Czemu nie zamykacie klatki?

– To wolne ptaszysko – odrzekł poważnie biskup Konrad. – Robi, co chce. Niektóre tematy go nudzą. Wtedy odlatuje."


----------------------------------------------------------------

"Wyciągnął dłonie, rozpostarł palce. U każdego z paznokci pojawił się nagle cienki i siny języczek płomienia, rosnący błyskawicznie i zmieniający barwę na czerwoną, a potem białą. Na lekki ruch palców płomień wybuchnął z potężną siłą, otoczył ręce Pomurnika skłębioną masą ognia. Pomurnik przelał ogień z dłoni do dłoni, wykonał gest. Ogień oblizał skraj zdobionego sztukwerkiem stołu, migocącą kurtyną wzniósł się, tańcząc, niemal sięgając rzeźbionych belek powały.

Urzędnik nie drgnął nawet. Nawet nie zmrużył oczu.

– Ogień kary – powiedział wolno Pomurnik. – Ogień na strzesze domostwa. Ogień w składzie towarów. Ogień stosu. Ogień Piekła. Ogień czarnej magii. Najpotężniejszej siły, jaka istnieje.

Cofnął dłonie, strzepnął palcami. Ogień znikł. Bez śladu. Bez swądu nawet. Nie zostawiając nigdzie nawet znaku spalenizny.

Urzędnik Kompanii Fuggerów powoli sięgnął do sekretarzyka, wyjął coś stamtąd, gdy cofnął rękę, na blacie stołu pozostała złota moneta.

– To jest florino d’oro – powiedział wolno urzędnik Kompanii Fuggerów. – Floren, zwany też guldenem. Średnica około cala, waga około ćwierci łuta, dwadzieścia cztery karaty czystego kruszcu, na awersie florencka lilia, na rewersie święty Jan Chrzciciel. Niechaj przymknie pan powieki, panie Grellenort, i wyobrazi sobie takich florenów więcej. Nie sto, nie tysiąc i nie sto tysięcy. Tysiąc tysięcy. Millione, jak mówią Florentczycy. Roczny obrót Kompanii. Niech pan sobie to wyobrazi, postara się zobaczyć to mocą imaginacji, oczyma duszy. A wtedy ujrzy pan i pozna prawdziwą moc. Prawdziwą siłę. Najpotężniejszą, jaka istnieje, wszechmocną i niezwyciężoną. Uszanowanie, panie Grellenort. Zna pan drogę do wyjścia, nieprawdaż?"


----------------------------------------------------------------

"– Ciekawości – odrzekł Pomurnik. – Wyłącznie ciekawości. Bo też to ciekawa rzecz, ów terroryzm, o którym mówimy. Nie uważasz? Usuwa z rynku konkurencję, tworzy nowe miejsca pracy, napędza koniunkturę w przemyśle, rzemiośle i handlu, pobudza indywidualną przedsiębiorczość. Uzasadnia rację bytu licznych organizacji, stanowisk, funkcji i całych rzesz ludzi funkcje te pełniących. Rzesze całe czerpią zeń dochody, tantiemy, gaże, dywidendy, prebendy, pensje i premie. Zaiste, gdyby terroryzmu nie było, należałoby go wymyślić."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział ósmy"

"Prokop milczał długo.

– Pardus! – wrzasnął wreszcie. – Biedrzych! Krucyfiks! Ale już!

– Co?

– Dawajcie mi tu, kurwa, krucyfiks!

Rozkaz wykonano błyskawicznie. Prokop wyciągnął krzyż w stronę Reynevana.

– Połóż palce. W oczy mi patrz! I powtarzaj: Na ten Święty Krzyż i Mękę Pana naszego przysięgam, iż pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem i nie przeszedłem na stronę biskupa wrocławskiego i nie służę teraz biskupowi dla pognębienia braci moich, dobrych Czechów, stronników Kielicha, celem wrednego szkodzenia im zdradą. Jeślim zełgał, niech zdechnę, niech mnie szlag trafi i piekło pochłonie, a wcześniej niech mnie dosięgnie surowa ręka rewolucyjnej sprawiedliwości, amen.

– …pojmany przez Jana Ziębickiego nie zdradziłem… Nie służę biskupowi… Amen.

– No – podsumował Prokop. – I wszystko wyjaśnione. Sprawa jest klarowna.

– Może jeszcze dla pewności spróbować ordaliów? – Biedrzych ze złośliwym uśmiechem wskazał na rozpalone kamienie. – Sądu Bożego przez próbę ognia?

– Można – zgodził się spokojnie Prokop, patrząc mu w oczy. – Na mój znak oskarżyciel i oskarżony siadają na kamieniach, obaj jednocześnie, gołą dupą. Kto dłużej usiedzi, przy tym prawda. Gotowyś, Biedrzych? Zaraz dam znak!

– Żartowałem.

– Ja też. I ciesz się z tego."


----------------------------------------------------------------

"– Mówimy o Polsce – przypomniał Prokop. – Tam nic i nigdy nie jest normalne. "


----------------------------------------------------------------

"Rozdział dziewiąty "

"– Mości Reynevan?

– Słucham was, panie z Melsztyna.

– Jesteście Niemcem…

– Nie jestem Niemcem. Jestem Ślązakiem.

– Nie jesteście Czechem – podsumował Spytek. – Cóż was tedy pociąga w husytyzmie? Jak to się stało, że stanęliście po ich stronie?

– Trwała walka dobra ze złem. Gdy przyszło wybierać, gdy mus był wybierać, wybrałem dobro.

– Mus? Można było wszak nie angażować się po żadnej ze stron.

– Być neutralnym w walce dobra ze złem, to opowiedzieć się po stronie zła.

– Słuchaj dobrze, Mikołaju – zwrócił się do drugiego rycerza Spytek z Melsztyna. – Słuchaj, co mówi.

– Ano, słucham – potwierdził Siestrzeniec. - Słucham też słuchów. A o tobie krążą, że magią się parasz, panie, z Bielawy. Że czarownik z ciebie.

– Nie kto inny – odrzekł spokojnie Reynevan – a trzech czarowników pierwszymi powitało Jezusa w Betlejem. Przynosząc mu mirrę, kadzidło i złoto.

– Powiedz to Inkwizycji.

– Inkwizycja to wie.

– Zmieńmy – wtrącił się Spytek z Melsztyna – może temat."


----------------------------------------------------------------

"– Orzec trudno – zgodził się Biedrzych. – Bo problem z Polską ten sam, co zwykle: nie wiadomo, co to i kto to. Jagiełło? Synowie Jagiełły? Sonka Holszańska? Witold? Biskup Zbyszko Oleśnicki? Szafrańcy? W Polsce każdy, kto u władzy, ma własne, prywatne interesy i niezmiennie własny interes dobrem ojczyzny nazywa, tak u was od wieków jest i po wiek wieków będzie. Pytacie, panie Kornicz, gdzie interes Korony Polskiej. A ja pytam: O czyj i konkretnie interes wam idzie?

(...)

– Jadą w imieniu Królestwa Polskiego – zmarszczył ciemną brew Spytek z Melsztyna. – To wam oświadczam. Gadajcie sobie, co chcecie, Polska jest jedna, jej dobro nade wszystko. Z królami, książętami, biskupami, dobrze. A jeśli trzeba będzie, choćby i mimo królów i biskupów.

– Mimo? – Biedrzych uśmiechnął się kącikiem ust. – To jakby sygnał do buntu, panie Melsztyński. Bunt wam w głowie?

– Nie, nie bunt. Konfederacja. Tarcza, schronienie, przybytek złotej wolności naszej. Przywilej stanu naszego rycerskiego. Aby wstrzymać zły kierunek sprawy powszechnej albo przekroczenia władzy, czy to królewskiej, czy to kościelnej, żeby utrzymać ład w królestwie źle rządzonym, w postępie hamowanym lubo wręcz ku zgubie pchanym, potrzeba środków gwałtownych. Dzielnych. Bojowych. Bo bywa zło do ostateczności dochodzące, koniecznie gwałtownych leków wymagające, które bądź jak bądź zagoić trzeba. Bądź jak bądź. Choćby mieczem.

– Poważnie to zabrzmiało.

– Wiem"


----------------------------------------------------------------

"– Terra sit ei levis – powiedział Biedrzych, żegnając się znakiem krzyża. – Niech mu ziemia i tak dalej. Aż się boję pytać… Znaliście go?

– Przelotna znajomość – odrzekł Szarlej, wycierając głownię.

– I już nieaktualna – dodał Reynevan. – Skreślamy go z listy znajomych. Dzięki ci, Szarleju. Mój brat z zaświatów też ci dziękuje.

– Tak czy siak – Biedrzych skrzywił się, oglądając skaleczoną dłoń – to nie kto inny, a ów znajomy ma na sumieniu pszczyńskich wojów, których doczesne szczątki są właśnie topione w gnojówce. Gdyby nie on, wyłgalibyśmy się bez bitki. Teraz zaś trzeba nam stąd wiać i to chyżo. Medyku, możesz opatrzyć mi rękę?

– Jedną chwilę – Reynevan ściągnął kubrak i przesiąkniętą krwią koszulę. – Wytrzymaj jeszcze. Wezmę tylko igłę i nitkę. Muszę się w paru miejscach pozszywać.


----------------------------------------------------------------

"– Tak jest, przyznaję – ostro zaatakowanemu Biedrzychowi nie drgnęła nawet powieka. – Celowo wprowadziłem was w błąd. Nigdy nie miałem zamiaru jechać do Zatora.

– Kolejna próba – warknął Reynevan – mojej lojalności? Tak? Wiem, że tak!

– Jeśli wiesz, to po co pytasz?

W zarośniętym grubą warstwą rzęsy leśnym bajorze kumkały, obłapiając się, tysiące żab.

– Trzeba przyznać – rzekł Szarlej – że potrafisz zadziałać na nerwy, Biedrzych. Masz w tym kierunku nieprzeciętne talenty. Tym razem udało ci się rozjuszyć nawet tak spokojnego człeka jak ja. I obiłbym ci gębę jak amen w pacierzu, gdyby nie wstyd przed obcokrajowcami.

– Ja zaś – wycedził obcokrajowiec Siestrzeniec – poczułem się waszym krętactwem osobiście dotknięty. Szczęście wasze, mości Biedrzychu, że was duchowna sukienka broni. Inaczej na udeptanej ziemi nauczyłbym was moresu. I kości porachował.

– Tam, w Zatorze – wtrącił się zapalczywie Spytek z Melsztyna – czekają pan Szafraniec i pan z Oporowa! Mieliśmy wieść ich na Morawę i ochraniać w drodze! Hetman Prokop ślubił polskiemu poselstwu asystę i eskortę! My zaś daliśmy słowo rycerskie…

– Pan podkomorzy krakowski – Biedrzych splótł ręce na piersi – i pan podkanclerzy koronny są już w drodze do Odr, zapewne dotrą tam przed nami. Prowadzą ich zaufani ludzie, a ochrona im niepotrzebna. Teraz, gdy Jan z Kravarz przeszedł był na Kielich i sprzymierzył się z Taborem, drogi tam są bezpieczne. Dość tedy tego gdakania, panowie. Na koń i w drogę!

– Może u was, Czechów – zgrzytnął zębami Mikołaj Kornicz Siestrzeniec – taka moda, by pasowanych rycerzy łgarstwami karmić, na manowce wodzić, a mowę ich gdakaniem nazywać. W Polszczę to bezkarnie nie uchodzi. Szczęście wasze, że was broni…

– Co mnie broni? – wrzasnął Biedrzych, już w siodle. – Duchowna sukienka? A gdzie ty na mnie sukienkę widzisz? I w ogóle do dupy z sukienką! W oczy ci mówię: miałem podejrzenia, nie ufałem żadnemu z was, nie dowierzałem, musiałem poddać was próbie, wszystkich. Rozumiesz, Kornicz? I co? Urażonyś na twym polskim honorku? Chcesz się bić? Chcesz satysfakcji? Nuże! Który z was…

Nie dokończył. Samson Miodek podjechał doń na kopijniczym ogierze, ucapił za kołnierz i spodnie, wywlókł z kulbaki, wrzeszczącego podniósł i z rozmachem wrzucił do zarośniętego rzęsą bajora. Plusnęło, zaśmierdziało, żaby ucichły na moment.

Samson wśród zupełnego milczenia odczekał, aż kaznodzieja wynurzy się, zielony od zielska i plujący mułem.

– Ja – powiedział – poczułem się urażony na mym honorku. To mi wystarczy jako satysfakcja."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział dziesiąty"

"– Takich ludzi, synu – podjął po chwili milczenia – trzeba będzie zawrócić ze złej drogi. Udzielić im lekcji patriotyzmu. A jeśli tego będzie mało, trzeba będzie…

– Usunąć ich z tego łez padołu – dokończył Pomurnik – winą obarczając demony lub husyckich terrorystów. Załatwi się, biskupie. Wskaż tylko i wydaj rozkaz.

– Takim cię lubię, Birkarcie – westchnął biskup. – Właśnie takim.

– Wiem.

Milczeli obydwaj.

– Pożyteczną rzeczą – westchnął po raz wtóry biskup – jest terroryzm. Ileż to spraw załatwia. Jak byśmy sobie bez niego radzili? Kogo byśmy za wszystko winili, na co wszystko zwalali? Vero, gdyby terroryzm nie istniał, należałoby go wymyślić.

– No proszę – uśmiechnął się Pomurnik. – Myślimy tak samo, nawet słów używamy identycznych. A ty wciąż się mnie wypierasz, ojczulku."


----------------------------------------------------------------

"– Z trucizną – Pomurnik podniósł niebieski flakonik, obrócił w palcach – jest jak z kobietą. Po dwakroć jak z kobietą. Primo: nie można ufać, zdradzi i zawiedzie, gdy najbardziej jej potrzebujesz. Secundo: trzeba często wymieniać. Na nową i świeżą, bo zestarzała traci wszelki walor."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział jedenasty "

"- To polityka, Reinmarze. Polityka ma dwa alternatywne cele: jednym jest porozumienie, drugim konflikt. Porozumienie osiąga się, gdy jedna ze stron udaje, że wierzy w dyrdymały opowiadane przez drugą."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział dwunasty "

"– Słucham?

– Udajemy dwóch klerków w podróży, tacy nie budzą podejrzeń ani nawet zainteresowania. O ile zachowują się normalnie. Jak na klerków przystało.

– To znaczy?

– W oberży zawsze biorą jedną izbę z jednym łóżkiem. Chodzi o koszty. Zazwyczaj.

– Rozumiem. A ostrzec chciałaś mnie przed czym?

Rixa zaśmiała się głośno.

(...)

Oberżysta „Pod Bocianem” bez cienia wątpliwości i mrugnięcia okiem zaakceptował ich jako dwóch klerków, co jeszcze mocniej utwierdziło Reynevana w przekonaniu, że Rixa używała czarów kamuflujących i magii empatycznej, z pewnością też dysponowała amuletami w rodzaju Pantaleona. Bez żadnych obiekcji ze strony gospodarza i za niewygórowaną cenę „klerkowie” weszli w posiadanie mieszczącej się na poddaszu izdebki wyposażonej w jeden zydel i jedno łóżko. Rixa bez ceregieli ściągnęła kubrak i buty, wypróbowała siennik i rzuciła się nań na wznak, gestem wskazując Reynevanowi miejsce obok.

Leżeli nieruchomo. W ścianie tykał kornik. W powale szeleściły i skrobały myszy. Rixa Cartafila de Fonseca odchrząknęła głośno.

– To niebezpieczne – odezwała się, patrząc w sufit. – Dwie osoby różnej płci w jednym łożu. Jest duże zagrożenie grzechem. I jeszcze większe niechcianą ciążą. Dobrze, że nas to nie dotyczy. My jesteśmy bezpieczni. Nas strzeże prawo.

– Słucham?

– Jeśli Żyd zostanie przychwycony na grzechu z chrześcijanką, ucina mu się kuśkę i wyłupia jedno oko. Chrześcijanin, który uprawia seks z Żydówką, ryzykuje konsekwencje poważniejsze. Grozi mu oskarżenie o bestialitas, o rozpustę contra naturam. A za coś takiego stos jest pewny.

– Ha.

– Co: ha? Boisz się?

– Nie.

– Odważny z ciebie chłopiec! A może to nie odwaga, a nieświadomość zagrożenia? Ty mnie wszak nie znasz, nie wiesz, z kim ci przyszło dzielić łoże. A ja straszna kobieta jestem. Mam to we krwi.

– Cóż takiego masz?

– Żydzi są winni śmierci Zbawiciela, dobrze mówię? Sprawiedliwym jest i naturalnym, by winni śmierci Zbawiciela nosili zawsze i po wieczność piętno swej nikczemności.

– A konkretnie?

– W moich żyłach, drogi chłopcze, płynie krew wielu pokoleń narodu wybranego. Mój przodek Lewi, gdy wiedziono Jezusa na Golgotę, napluł nań, odtąd wszyscy Lewici bez przerwy charczą, ale nie mogą pozbyć się flegmy. Żydzi z krewniaczego mi plemienia Gada włożyli Jezusowi cierniowy wieniec, dlatego co roku pojawiają im się na głowach śmierdzące wybroczyny, które uleczyć może tylko posmarowanie krwią chrześcijańską. I wreszcie najstraszniejsze: plemię Naftalego wykuło gwoździe do ukrzyżowania, za radą zaś Żydówki imieniem Ventria, niezawodnie mojej praszczurki, stępiło ich czubki, aby przysporzyć Jezusowi więcej cierpień. Za to łotrostwo kobietom z pokolenia Naftalego po trzydziestym trzecim roku życia, gdy śpią, lęgnie się w ustach żywe robactwo. Nie lękaj się jednak, chłopcze, śpij spokojnie. Ja mam dopiero dwadzieścia.

– Ja miałbym się lękać? – Reynevan z poważną miną włączył się do gry. – Ja? Ja jestem jeszcze lepszy. Jestem czarnoksiężnikiem, znam artes prohibitae. Mam to we krwi, cały na wskroś przesycony jestem straszliwą czarną magią. Gdy sikam, nad strugą moczu pojawia się tęcza.

– Ha! Musisz mi pokazać.

– Nadto – ogłosił dumnie – jestem husytą. W święta chodzę całkiem goły i nie mogę się doczekać dnia, kiedy żony będą wspólne. Jestem również, ostrzegam, kacerzem. Czy wiesz, drogie dziewczę, skąd ta nazwa? Bierze się, jak uczy Alanus ab Insulis, od kota. Na naszych tajemnych kacerskich zgromadzeniach Szatan objawia nam się pod postacią czarnego kocura, któremu my, heretycy i husyci, zadzieramy ogon i kolejno całujemy w jego kocią dupę.

– Jest możliwym – dodała równie poważnie Rixa – że to, co całujecie, to żydowska dupa. Żyd bowiem, jak naucza Piotr z Blois, postępując drogami diabła, swego ojca, często przybiera potworne kształty.

– Tak. Masz rację. To jest możliwe. Dobranoc.

– Dobranoc, Reinmarze. Miłych snów."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział trzynasty "

"– Spotkałem się – powiedział powoli Grzegorz Hejncze – ostatnio z opinią, że terroryzm jest złem i że wiedzie donikąd. To zdaje się wątpliwościom nie ulegać. Jest jednak jedna rzecz gorsza od terroryzmu: metody jego zwalczania."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział szesnasty "

"Klasztor zmieniał. Jeszcze rok temu Jutta nigdy nie przypuściłaby, że bez zażenowania wysłuchiwać będzie barwnych opowieści o intymnych detalach cudzego erotycznego związku. Nigdy, przenigdy nie myślała też, że komukolwiek i kiedykolwiek opowie o erotycznych detalach swojego związku z Reynevanem. A teraz wiedziała, że opowie. Chciała opowiedzieć.

Klasztor zmieniał.

– A na koniec, imaginuj sobie, Jutta, głupek jeszcze spyta: „Dobrze ci było”?

– O czym wy tam szepczecie? – zainteresowała się siostra Richenza. – Wy dwie, szlachetne panienki? Hę?

– O seksie – odparła bezczelnie Weronika. – A co? Jest zakaz? Seks jest zakazany?

– Nie jest.

– Ach, nie jest?

– Nie jest – wzruszyła ramionami zakonnica. – Uczy święty Augustyn: Amore et act. Kochajta i róbta co chceta.

– Ach, tak?

– Ach tak. Szepczta sobie dalej."


Trylogia husycka (pakiet) - za 99,54zł >>>

----------------------------------------------------------------

"Kanonik Oswald von Langenreuth wystąpił.

– Niedoskonaliśmy – zaczął po efektownej pauzie i równie efektownym załamaniu rąk. – Słabiśmy! Wydaniśmy na pokusy. Wszyscy, niezależnie od wieku, rozumu i płci. Wszelako zważcie, siostry, że niewiasty bardziej, stokroć bardziej na pokusy są narażone. Jeśli bowiem uczynił Stwórca mężczyznę niedoskonałym, kobietę stworzył najniedoskonalszą istotą pomiędzy zwierzęty. Obdarzywszy ją zdolnością dawania życia, wydał ją zarazem na łup żądzy i lubieżności. Wydał ją na cierpienie. Powiada bowiem mądry Albertus Magnus: Lubieżność i żądza chorobie są podobne, kogo ogarną, ten cierpi…

– Jeszcze jak – wymruczała Weronika.

– …ten nie w mocy. Wielkiej potrzeba siły, by się żądzy oprzeć. A cóż niewiasta? Niewiasta słabą jest! Ducha nie ma, a ciało jej wobec żądz bezsilne, na pastwę wydane. Nawet w małżeństwie nie masz przed chucią ucieczki. Jakże się opierać, gdy się małżonkowi posłuszeństwo winno i uległość? Zgodnie z Pisma Świętego literą? Mówi księga Genesis: Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą. Żony niechaj będą poddane swym mężom, uczy święty Paweł w liście do Efezjan.

– Jakże tedy, spytacie, być? – kontynuował kanonik. – Co czynić? Ulec i zgrzeszyć cieleśnie? Czy oprzeć się małżonkowi i zgrzeszyć nieposłuszeństwem? Wiedzcie oto, miłe siostry, iż ma rozwiązanie ten dylemat, a to dzięki naukom wielkich doktorów naszego Kościoła i uczonych teologów.

– Rzecze Tomasz z Akwinu: Jeśli chucią wiedziony zapragnie małżonek waszego ciała i obcowania cielesnego zażąda, odwieść go od tego trzeba, postępując gorliwie, acz mądrze. Jeśli to się jednak nie uda, a zwykle się nie uda, trzeba ulec, aby grzech mniejszy popełniając, małżonka przed gorszym grzechem uchronić. Niezaspokojon gotów bowiem do bordelu ze swą chucią pobieżać albo, Boże odpuść, z cudzą żoną cudzołóstwem zgrzeszyć. Albo chłopiątko jakie schwytać i… Zmiłujcie się, święci Pańscy! Widzicie tedy, siostry, że lepiej się poświęcić, niźli małżonka na grzechy tak ciężkie narażać. Dobrze czyni, kto bliźniego przed grzechem chroni. Dobry to uczynek!

– Dobrze wiedzieć – mruknęła Weronika. – Zapamiętam.

– Bądźże cicho – syknęła Jutta.

– Zważać wszelako trzeba, by lubieżności w tym nie było nijakiej. Powiada teolog Gwilelm z Auxerre: Obcowaniu cielesnemu rozkosz wielka towarzyszy, nie popełnia wszelakoż grzechu ten, komu rozkosz ta przyjemności nie sprawia. Ale, niestety, rzadko się zdarza, by nie sprawiała…

– Cholernie rzadko – szepnęła Weronika.

– Tedy jedno, co można poradzić: modlić się. Modlić żarliwie i bez przerwy. Ale w duchu, cicho, by podczas spółkowania małżonka nie urazić, bo urażanie małżonka podczas spółkowania to nie tylko grzech, ale i chamstwo.

– Amen – wyszeptała któraś z mniszek.

– Jak widzicie, siostry – przemówiła poważnie przeorysza – rzecz jest nieprosta. Więcej wyłoży wam o niej drugi nasz gość zaszczytny, uczony Mikołaj z Kuzy, teolog, bakałarz wszechnicy heidelberskiej, decretorum doctor uniwersytetu w Padwie, kanonik trewirski, sekretarz tamtejszego arcybiskupa. Mąż latami młody, ale wielce już pobożnością i mądrością wsławion.

Młodzieniec w wieku Reynevana wstał. Wystąpił. Splótł dłonie. Witraż ze świętym Bonifacym opromienił go pięknie.

– Cherubin – zamruczała Weronika. – Chyba będzie mi się dzisiaj śnił.

– Mnie już się śni – zaszeptała nowicjuszka za plecami Jutty. Inne uciszyły ją syknięciami.

– Drogie siostry w Chrystusie – zaczął łagodnym głosem młody teolog. – Pozwólcie. Ni nauczał was będę, sam wciąż od wszechwiedzy daleki, ni przestrzegał, sam nie będąc bez grzechu. Pozwólcie mi po prostu podzielić się z wami tym, co mam w sercu.

Pełna oczekiwania cisza, zdawało się, aż dzwoni pod sklepieniem.

– Człowiek prawdziwie Boży – zaczął Mikołaj z Kuzy – żyje w skupieniu. Wolny od rzeczy ziemskich, zwraca się z czcią ku wiekuistej dobroci. Wówczas zakryte niebo odsłania się. Z oblicza miłości Bożej nagłe światło jak błyskawica przeszywa otwarte serce. W jego blasku Duch Boży przemawia do serca, mówiąc: Ja jestem twój, a ty jesteś moje, ja mieszkam w tobie, a ty żyjesz we mnie.

– Dwoje kochających się ludzi łączy podobna wspólnota. Pragnienie jednego jest pragnieniem drugiego. Jego żądza jest twoją żądzą…

Na twarzy kanonika Langenreutha pojawił się lekki wyraz zaniepokojenia. Zaś twarze wielu mniszek, przeoryszę wliczając, przyozdobiły tęskne uśmiechy.

– …bo jeśli miłość płynie od Boga, prawdziwie od Boga, nie masz w tym nic nieczystego. Miłość i żądza czyste są jak światłość, jak lux perpetua, jak natura nieskalanego grzechem ogrodu rajskiego.

– O siostro, siostro moja, w wielu jedna! Czekaj, czekaj cierpliwie, wytrwaj w pobożności i modlitwie. Aż nadejdzie dzień, gdy blask miłości zajaśnieje, gdy zjawi się ten, którego miłością obdarzysz. Nadejdzie suavissimus pełen powabu i powiedzie cię w hortus conclusus rozkoszy. Pragnienie, a później upojenie. Siła miłości upaja cię, pogrąża w doskonałej radości. Dusza, pełna radości, służy temu, którego miłuje tym goręcej, że nie skrywa swej nagości przed nagością jego niewinności…

Niepokój na obliczu Langenreutha był coraz bardziej zauważalny. Mniszki zaś rozmarzały się w zastraszającym tempie.

– Nazwie cię oblubienicą swą, miłość której słodsza jest niźli wino, a zapach olejków nad wszystkie balsamy! I rzeknie ci: Quam pulchrae sunt mammae tuae soror mea…

– Jeśli to jest devotio moderna – szepnęła nowicjuszka z tyłu – to ja się zapisuję.

– O świcie pospieszycie pospołu do winnic, zobaczyć, czy kwitnie winorośl, czy pączki otwarły się, czy w kwieciu są już granaty: tam dasz mu miłość twoją. A piersi twoje…

– Święta Weroniko, patronko… Nie wytrzymam…

– …piersi twoje, które mandragorae dederunt odorem, to owoc, powiesz, który dla ciebie, miły mój, chowałam. I spełni się commixtio płci, wypełni się unio mystica. Spełni się, co naturalne, w obliczu Boga, który jest Naturą. Amen. Pokój z wami, siostry moje.

Konstancja von Plauen odetchnęła słyszalnie. Ciężko westchnął Oswald von Langenreuth. Kanonik Haugwitz otarł rzęsisty pot z czoła i tonsury."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział siedemnasty "

"– Droga Rixo! – Tym, który odezwał się po dłuższej chwili ciszy, był znowu Szarlej, nikt inny. – Ja też miałem przodków. I też mam dziedzictwo. Z pokolenia na pokolenie przechodziły w moim rodzie różne mądrości życiowe i sentencje, krótsze, dłuższe, nawet rymowane. Z pustego i Salomon nie naleje. Bogatemu to i wół się ocieli. Dłużej klasztora niźli przeora. Był tych mądrości bezlik, spośród nich zapamiętałem zwłaszcza jedną. Brzmiała: Wierność zasadom to nic innego, jak wygodny wykręt dla bezwolnych niedorajdów, którzy trwają w bezczynności i marazmie, nie robiąc nic, albowiem jakakolwiek aktywność jest ponad ich siły i wyobrażenie. By móc z tym żyć, niedołęgi te ze swego niedołęstwa uczyniły cnotę. I szczycą się nią.

– Piękne. A prawda?

– Co prawda?

– Co nią jest?

– Prawda – rzekł spokojnym głosem Samson Miodek – jest córą czasu.

– Poczętą – dokończył Szarlej – w przypadkowym i krótkotrwałym romansie ze zbiegiem okoliczności."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział osiemnasty "

"– Reinmarze – Samson wstał. – Już czas. Niech się stanie.

– Nie rozumiem.

– Nim Jutta umrze – olbrzym zbliżył się, zniżył głos – będzie cierpieć jeszcze co najmniej kilkanaście godzin. Pozwolisz, by cierpiała?

– Co ty mówisz? Mam ją… Samsonie… Jestem lekarzem! Jestem chrześcijaninem… Bóg zabrania… Boskie prawo…

– Prawo, które każe cierpieć? Gdy można cierpienia skrócić? Nic nie wiesz o Bogu, chłopcze, nie znasz go wcale. A robisz z niego okrutnego fanatyka. Obrażasz go tym. To nie wypada.

– Ale…

– Jesteś medykiem. Ulecz cierpienie.

Szarlej wziął Rixę pod ramię, odprowadził na bok. Tybald Raabe podążył za nimi.

Samson i Reynevan uklękli obok Jutty. Samson z lewej, Reynevan z prawej. Nim uklękli, Jutta była nieprzytomna, teraz oprzytomniała.

– Reinmar…

– Kocham cię – wyszeptał z ustami przy jej uchu. – Kocham cię, Jutto.

– Ja też cię kocham. Jestem gotowa.

– Pater sancte – wymówił cicho Samson – suscipe ancillam Tuam in Tua iusticia et mitte graciam Tuam e Spiritum Sanctum Tuum super eam.

– Lux in tenebris lucet – wyszeptała wyraźnie. – Światłość w ciemności świeci… I ciemność jej nie ogarnęła.

I gdy to wyrzekła, chmury rozstąpiły się nagle. I zalśniło zza nich przedwieczorne słońce. I stała się jasność.

I było tak, że Reinmar z Bielawy, medyk, otworzył szkatułkę z amuletami, podarunek od Joszta Duna, zwanego Telesmą, czarodzieja z Pragi. Było tak, że Reinmar wydobył ze szkatułki amulet, ten schowany najgłębiej, jeden jedyny, mały i niepozorny, ten, który nie miał być użyty nigdy, bo mógł być wykorzystany tylko w sytuacji absolutnie i ekstremalnie ostatecznej, w położeniu bez wyjścia i bez nadziei. Było tak, że Reinmar objął Juttę i przyłożył jej amulet do skroni i wymówił zaklęcie, a brzmiało ono: „Spes proxima”. Było tak, że Jutta westchnęła z ulgą, a potem uśmiechnęła się i odprężyła.

I było tak, że Jutty nie było.

Zostało tylko jej imię, puste słowo, którego nawet nie było sensu wymawiać."


----------------------------------------------------------------

"Rozdział dziewiętnasty "

"Samson milczał długo.

– Jesteś w ciemności, przyjacielu – powiedział wreszcie. – W ciemności gorszej niż ta, w którą odszedł prawdziwy Samson. Obu nas to spotkało. Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach. Jak niewidomi macamy ścianę i jakby bez oczu idziemy po omacku. Potykamy się w samo południe jak w nocy, w pełni sił jesteśmy jakby umarli. I tęsknimy do światła. Do światłości. Wziąłeś z Alighieriego niewłaściwy cytat. Podpowiem ci właściwszy. Sta come torre ferma…

Mocny jak wieża bądź, co się nie zegnie,

Chociaż się wicher na jej szczyty wali.

– Nie ma we mnie już mocy. Nie ma mocy tam, gdzie nie ma nadziei.

– Nadzieja jest zawsze. Nadzieja to światłość wiekuista. Lux perpetua. La luce etterna.

O luce etterna che sola in te sidi,

sola t’intendi, e da te intelletta

e intendente te ami e arridi!

– Jestem zbyt zmęczony, by zdobyć się na optymizm.

– Dobranoc, Reinmarze.

– Dobranoc, Samsonie "


----------------------------------------------------------------

"Rozdział dwudziesty trzeci "

"– Ciekawych czasów przyszło dożyć – westchnął starzec. – Ciekawych. I śmiesznych, i strasznych… Na szczęście niedługo już tego życia…

– Co też wy, mistrzu…

– Niedługo, niedługo. Jedyne, co mnie jeszcze przy życiu trzyma, to wyskok. Wyskokowe napitki.

– Wyskok winny – Bezdiechovsky uniósł kubek – to istny aether, który usuwa z organizmu substancje nieczyste, zgęstłej zaś, skrzepłej i gnuśnej krwi przywraca płynność i żywość. W gorzałce, jak w kwintesencji, zawiera się ekstrakt najwyższej harmonii. Wódka działa tak, jak się nazywa: to woda życia, aqua vitae, płyn życiodajny, który może przedłużyć nasze dni, ba, może nawet śmierć odstraszyć i zgon opóźnić… Ach, co tu gadać! Wypijmy! "


----------------------------------------------------------------

"Bezdiechovsky sięgnął po karafę, nalał sobie.

– Gdy zaaplikujesz mu truciznę, obiekt po jakimś czasie będzie miał objawy towarzyszące negatywnej reakcji na aurum potabile. Jak zwykle zażyje wówczas panaceum. Z panaceum zareaguje zimowit, powodując biegunkę. Środek przeciw biegunce zareaguje z mezereum, multiplifikując objawy i bardzo podnosząc temperaturę ciała. Obiekt zażyje wówczas Hierę lub Theriak, a z wytworzonym przez to wszystko odczynem gwałtownie zareaguje bufotenina.

– Śmierć nastąpi szybko? Bezboleśnie?

– Wprost przeciwnie.

– To dobrze. Wielkie dzięki, mistrzu.

– Nie dziękuj. – Reverendissimus doctor golnął sobie z kubka. – Jedź i otruj skurwysyna."

powrót do Cytaty